Architektura to nie sterta cegieł
O odpowiedzialności architektów, współpracy z lokalnymi społecznościami, edukacji inwestorów, zaśmiecaniu przestrzeni, czyszczeniu własnych butów, rozmawiamy z Andrzejem Pawlikiem, właścicielem warszawskiej pracowni Pawlik i Partnerzy i jednocześnie wiceprzewodniczącym Sądu Dyscyplinarnego Mazowieckiej Okręgowej Izby Architektów.
Jakie projekty wykonuje Pana biuro?
> Jesteśmy małą pracownią. Na stałe pracuje w niej 5 osób, do tego kilka dochodzących przy różnych projektach. Przekrój tematów jest różnorodny, charakterystyczny dla małych pracowni: od mieszkaniówki, domów jednorodzinnych i rezydencji, różnych projektów wnętrz, przez – na przykład – budynek salonu samochodowego, po architekturę przemysłową, jak piekarnia czy drukarnia. Pracujemy też stale dla pewnego potentata w branży gastronomicznej, projektując restauracje dla kilku sieci.
Z dużym, korporacyjnym inwestorem współpracuje się łatwiej niż z klientem indywidualnym?
> Te firmy mają skomplikowane struktury, wytwarzające wiele ogniw pośrednich pomiędzy architektem a inwestorem. Do tego jest w nich bardzo duża rotacja, tzn. wiele osób kończy współpracę z architektem po jednym projekcie. Tymczasem przy przedsięwzięciach inwestycyjnych ważne jest zbudowanie zaufania pomiędzy inwestorem a architektem, co jest łatwiejsze, kiedy współpraca z reprezentującą inwestora osobą nie ogranicza się do jednego tematu. Tam, gdzie za każdym razem zaczynamy pracować z nowym project managerem, zauważamy próbę budowania mechanizmów obronnych przed ewentualną nieuczciwością architekta. Na ogół standardowe zapisy w umowach przygotowywanych przez prawników dla dużego inwestora zakładają mało zaufania w stosunku do projektanta. Jakby architekt i inwestor stali po przeciwnych stronach barykady, a nie mieli coś zrobić wspólnie. Każde pismo jest tak skonstruowane, by mogło, w razie czego, być dowodem dla sądu świadczącym o nieuczciwości architekta. Być może w ten sposób osoby prowadzące projekt z ramienia inwestora usiłują uzasadnić swoje istnienie, bo w większości przypadków ich działania wcale nie służą usprawnieniu procesu projektowego. No cóż, tron nie może stać pusty! Gdy się detronizuje Boga, koronę zakładają prawnicy.
Jak można reagować w takich sytuacjach? Jakimi argumentami wpływać na inwestora?
> Nie możemy używać „zabawek” z „piaskownicy” inwestora. Architekt to zawód zaufania publicznego z wszystkimi tego konsekwencjami. Kształtujemy przestrzeń, a materialne efekty naszych działań pozostają na długo. One nie mogą być traktowane wyłącznie jak towar. O wpływie otoczenia w skali urbanistycznej i architektonicznej na życie człowieka napisano całe tomy. Architekci mogą mówić tylko swoim językiem, a nie językiem inwestora czy innego uczestnika procesu inwestycyjnego, bo tylko my mamy „licencję” na kształtowanie przestrzeni. Możemy tę przestrzeń w majestacie prawa „zabić” albo ją uratować. Dlatego trzeba starać się przekonać inwestora do swoich ogólniejszych racji, by zrozumiał, że obie strony pracują dla wspólnej sprawy. Nie jest to wcale proste i nie zawsze udaje się osiągnąć satysfakcjonujący kompromis. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby całe środowisko architektów mówiło jednym językiem, a poczucie odpowiedzialności rodzące się tylko w klimacie zaufania uwolniło nas od charakterystycznych dla naszego zawodu stanów lękowych. W gruncie rzeczy nasze środowisko nadal jest zatomizowane, a gwałtowna zmiana ustroju jeszcze ten proces pogłębiła. Nadzieja w Izbie, choć jej start i pierwszy okres działalności naznaczone zostały mozolnym trudem uczenia się odpowiedzialności. Niestety, z nie najlepszym skutkiem. Oczywiście, na pewno łatwiej współpracuje się, gdy dochodzi do bezpośredniego kontaktu z inwestorem, a nie z jego przedstawicielami. Osoby pośredniczące nie przekazują „wyżej” istotnych problemów, bo boją się zarzutu niekompetencji.
Niedawno pracowałem nad umową, którą przesłał mi do podpisania inwestor. Architekta potraktowano w niej jako sprzedawcę projektu budynku, który jest niczym innym jak tylko zbiorem cegieł. Długo tłumaczyłem, że swojej "licencji" na kształtowanie przestrzeni nie mogę scedować na niego, bo materialny efekt pracy architekta służy nie tylko zaspokajaniu indywidualnych potrzeb różnych inwestorów.
Pana zdaniem z czego wynika ten brak jednomyślności architektów i poczucia wspólnej odpowiedzialności za to, co budujemy?
> Nie może być tak, że albo nie czujemy się za nic odpowiedzialni, albo wmawia się nam, że jesteśmy odpowiedzialni za wszystko. Przy obecnym pomieszaniu pojęć powinniśmy spróbować zdefiniować te podstawowe: kim jest architekt, czym jest dzieło architektury, jak należy uczyć zawodu, czym powinna być krytyka architektoniczna, po co naprawdę są konkursy itp. Niedawno pracowałem nad umową, którą przesłał mi do podpisania inwestor. Architekta potraktowano w niej jako sprzedawcę projektu budynku, który jest niczym innym jak tylko zbiorem cegieł. Długo tłumaczyłem inwestorowi, że swojej „licencji” na kształtowanie przestrzeni nie mogę scedować na niego, bo materialny efekt pracy architekta służy nie tylko zaspokajaniu indywidualnych potrzeb różnych inwestorów, a przedstawiona mi umowa sprowadza architekturę do roli zwykłego towaru. Było mi przykro, gdy okazało się, że inwestor wzór umowy otrzymał od bardzo znanego architekta, a ja jestem jedynym, który na pięć zaangażowanych zespołów odmawia podpisania takiego właśnie „wzoru”. W końcu jednak przystał na moje warunki. Polska przestrzeń jest zaśmiecona, bo większość budynków powstała pod dyktando inwestorów. Starają się oni jak najefektywniej wykorzystać przeznaczoną pod inwestycję działkę, bo przecież każdy skrawek niezabudowanego terenu to stracone pieniądze. Dyskomfort, wynikający z nieodwracalnego przestrzennego chaosu, w jaki zmienia się otaczający nas krajobraz, musi budzić niepokój. Aktualna koniunktura w budownictwie powinna być wykorzystana przez nasze środowisko do wzmocnienia rangi zawodu architekta czy urbanisty. Ale, jak ktoś powiedział, naprawę świata należy zacząć od wyczyszczenia własnych butów. Napisaniem takiego zawodowego „elementarza” architektury powinniśmy się zająć w ramach działania Izby.
Dotychczas nie powstał jednak wspólny front architektów. Jak i z kim zacząć go tworzyć?
> Nasz zawód rozpięty jest między dwoma brzegami: z jednej strony jest twórczość, do której chętnie się przypisujemy, a z drugiej – służba, która w Polsce jest traktowana jako gorszy aspekt zawodu architekta. W urzędach odpowiadających za kształtowanie przestrzeni pracują źle opłacani architekci i urbaniści, sterroryzowani nadmiarem często idiotycznych przepisów i aktualnym układem politycznym. Służba, czyli praca w urzędzie, jest równoważna wobec twórczości architektonicznej. To w urzędzie zapadają decyzje kluczowe dla ładu przestrzennego. Na takich stanowiskach muszą pracować osoby, które rzeczywiście dużo potrafią i mają szeroką wiedzę. Moja koleżanka ze studiów jest szefową wydziału architektury Nowego Jorku. Do tego stanowiska dochodziła prawie 20 lat, bo jest ono niezwykle ważne dla miasta. Plan Nowego Jorku został wykonany bodajże w 1921 roku i stale aktualizowany wciąż obowiązuje. W ten sposób świadomie i odpowiedzialnie kształtuje się przestrzeń...
Architektowi najbliżej jest do lokalnego samorządu. Sprzymierzeńców powinniśmy szukać przede wszystkim na szczeblu gminy, aktywnie uczestnicząc w budowaniu obywatelskiej samorządności. Dzięki temu moglibyśmy wiele zmienić. Tam właśnie najłatwiej i najskuteczniej możemy poprawić postrzeganie architektury jako sztuki kształtowania przestrzeni, w której przecież wszyscy żyjemy. Gdyby udało się doprowadzić do takiej współpracy, architektura byłaby zupełnie inna. Trzeba przełamać chory podział na „nas” i „ich”, podział będący tragicznym spadkiem po minionym okresie.
Uważa Pan, że to możliwe?
> W komunizmie jedyną wartością miało być życie zbiorowe. Liczyła się tylko przestrzeń publiczna, którą z racji ideologicznych teatralizowano. Kształtowano ją bez stosowania hierarchii miejsca i stopniowania nastroju, bo każdy w każdym miejscu miał się czuć jednakowo dobrze. Po zmianie ustroju wszelką przestrzeń publiczną odrzucono jako skompromitowaną. Zaczęło się komercyjne zabudowywanie wszystkich wolnych przestrzeni, które wcześniej pozostawiono niezabudowanymi, licząc, że kiedyś – w czasach obiecywanego dobrobytu – zostaną wypełnione inwestycjami niezbędnymi dla harmonijnego funkcjonowania miasta. Powstały nowe osiedla – dziwolągi pozbawione funkcji towarzyszących: drobnego handlu, przedszkoli, szkół, przestrzeni rekreacyjnych. W środku miasta postawiono całe kwartały zabudowy mieszkaniowej z funkcją mieszkalną na parterze. Budujemy dokładnie to samo, z czego kiedyś się śmialiśmy – osiedla sypialnie. Gdyby nasze środowisko mówiło jednym językiem i poczuwało się do odpowiedzialności za kształtowanie przestrzeni, właśnie przez współpracę z lokalnym samorządem, mogłoby zapobiec niekompetencji inwestorów. Wierzę, że i oni poczuliby ciążący na nich ciężar odpowiedzialności.
Trzeba poważnie potraktować przynależność do Izby i włączyć się w jej działalność. Tylko tak możemy sobie pomóc. Dlaczego nie ma wśród działających w Izbie najbardziej aktywnych zawodowo kolegów z roczników 1963-1973? Te pokolenia powinny wpływać na kierunki działalności Izby. Wielu z nich ma doświadczenia zawodowe z pracy za granicą lub współracy z zagranicznymi biurami architektonicznymi. Warto skorzystać z ich spostrzeżeń. Izba to wszyscy zrzeszeni w niej architekci.
Wobec tego jak przekonać architektów, inwestorów, samorządowców, czyli de facto całe społeczeństwo, do tej współodpowiedzialności?
> Pojawiające się ostatnio w prasie głosy przerażenia efektami nieodpowiedzialnej działalności inwestycyjnej są dobrym momentem do włączenia się naszego środowiska do dyskusji o architekturze. Tym powinna zająć się krytyka. Tymczasem polskie pisma architektoniczne zamieniły się w żurnale mody, w których lansuje się wyższość twórczości nad refleksją, bez zaangażowania się w obronę jakichkolwiek racji. Izbę Architektów sprowadzono do roli instytucji wydającej zaświadczenia potrzebne do uprawiania zawodu. Nie funkcjonują struktury terenowe – delegaci na zjazd spotykają się z kolegami, którzy ich wybrali, dopiero przy okazji następnych wyborów. Nie mamy kontaktu z gminami i nie próbujemy zainteresować ich współpracą z architektami działającymi na ich terenie. Nie wypracowaliśmy jako środowisko jednolitej strategii, licząc na nielicznych kolegów w Sejmie lub w ministerstwach. Wobec inwestorów nie reprezentujemy świadomego i odpowiedzialnego środowiska, na pomoc którego możemy w każdej chwili liczyć. Bez siły, którą powinniśmy czerpać z przynależności do Izby, niczego nie osiągniemy.
W trakcie jednego ze szkoleń – organizowanych przez Mazowiecką OIA – pewna pani architekt postulowała, by Izba edukowała inwestorów.
> Izba, czyli kto? Rada Krajowa? Delegaci na zjazdy, których po przerwie obiadowej tak ubywa, że nie ma wymaganego statutem kworum? Trzeba, żeby koleżanki i koledzy poważnie potraktowali swoją przynależność do Izby i włączali się w jej działalność. Tylko tak mogą sobie pomóc. Dlaczego nie ma wśród działających w Izbie najbardziej aktywnych zawodowo kolegów z roczników 1963-1973? Te pokolenia powinny wpływać na kierunki działalności Izby. Wielu z nich ma doświadczenia zawodowe z pracy za granicą lub współpracy z zagranicznymi biurami architektonicznymi. Warto skorzystać z ich spostrzeżeń. Izba to wszyscy zrzeszeni w niej architekci. Uporczywie namawiam rady okręgowych Izb do podjęcia próby określenia podstawowych pojęć definiujących naszą profesję i wciągnięcia w tę akcję wszystkie koleżanki i kolegów.
Brak „zdefiniowania pojęć”... czy to nie brzmi trochę jak zarzut wobec systemu edukacji?
> Mój syn, studiujący architekturę, był na rocznym stypendium w Danii, więc w niewielkim stopniu (ale jednak) mogę porównać funkcjonowanie uczelni w obu krajach. U nas mamy do czynienia ze szkołą „wzorników”. Generalnie chodzi o narysowanie projektu zbliżonego do okazu znajdującego się w „zielniku” prowadzącego. Nie pytamy studenta o istotę zadania, zatem naturalną konsekwencją jest próba odwoływania się do wzorca. Nie stawiamy realnego problemu na miarę możliwości młodego człowieka, bo jak nazwać semestralny projekt stadionu na kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Przed wojną dyplom inżynierski na architekturze polegał na zaprojektowaniu przez wszystkich studentów tego samego tematu, na przykład gospody. Obiektu ze skalą problemów do „opanowania” przez studiującego. Nadto ściśle określano sposób podania. Wszystko to pozwalało na uczciwą ocenę wykonanych prac.
Proszę przyjrzeć się projektom wykonywanym na wydziale. Nagradzamy efekciarstwo i umiejętność unikania lub maskowania prawdziwych problemów. To nie jest uczenie projektowania architektury, tylko jakiegoś architektonicznego wzornictwa.
Czy w takim razie są jakieś duńskie rozwiązania, które uważa Pan za warte skopiowania?
> W Danii prowadzący projekt dostępny jest dla studentów do godziny 22:00! Pracownie na uczelni otwarte są przez cały czas i w każdej chwili można zadzwonić do profesora, poprosić o radę, nawet o przyjazd. Jak mi kiedyś powiedział śp. prof. Krassowski: „do profesury trzeba dorosnąć”.
W duńskiej uczelni, gdzie studiował mój syn, projekt wykonuje się w zespole, ucząc w ten sposób umiejętności współpracy oraz odpowiedzialności. Projekt wykonywany jest we wszystkich „branżach”, a pojawiające się w trakcie pracy problemy konfrontuje się na przykładach prowadzonych budów. Moim zdaniem taki system nauczania nie jest tylko kwestią pieniędzy, jakimi dysponują zagraniczne uczelnie, a raczej kwestią odpowiedzialności. Jestem z rocznika, który chyba jako ostatni otarł się o przedwojenne pokolenie architektów pracujących bądź już tylko odwiedzających warszawską uczelnię. Ich rozumienie nauczania zawodu było prawie identyczne z systemem, o którym opowiadał mi syn. Teraz wrócił z praktyki u Rema Koolhasa. Widzę, że stał się bardziej odpowiedzialny, choć nauka odpowiedzialności wcale nie była łatwa.
Jaką jeszcze rolę może spełniać Izba, jakie powinna mieć priorytety?
> Mówiłem już o konieczności napisania „elementarza”, ale jest wiele innych spraw wymagających uporządkowania. Nad częścią problemów pracują wyłonione w Izbie zespoły. Wracam do konieczności nawiązania współpracy z lokalnymi samorządami. Widzę potrzebę wyjaśnienia i opracowania zrozumiałych, jednoznacznych interpretacji istotnych dla architektów zapisów Prawa Autorskiego. Koledzy architekci czekają na rozwiązanie kwestii wycen oraz jasnego stanowiska Izby wobec dumpingu cenowego i pewnego minimum lojalności środowiska, jeżeli chodzi o podpisywane umów przez architektów. A przede wszystkim – trzeba zaktywizować wszystkich członków Izby. Koleżanki i koledzy, siedzimy na tej samej gałęzi! Zbudujmy wreszcie Polskę samorządną!
Rozmawiali Sebastian Osowski i Tomasz Wlezień
Źródło: Czasopismo Zawód Architekt
Autorzy:
Rozmawiali Sebastian Osowski i Tomasz Wlezień
deregulacja
Dodano: Niedziela, 18 Marzec 2012, 09:58, Autor: jose